Zack Snyder vs dobre kino, czyli recenzja wersji reżyserskiej filmu "Superman vs Batman: Świt Sprawiedliwości"
Superman pojawia się w blasku słońca, aby powstrzymać zbrodnię. Wierzy, że w każdym z nas jest dobro i wystarczy dać ludziom szansę, a postąpią słusznie. Jest kosmitą o niemalże boskich zdolnościach i mocy; jednak to jego ludzka strona, Clark Kent który kocha swoją rodzinę, przyjaciół i bliźnich, jest dla niego najważniejsza.
Batman wyłania się z mroku, aby ukarać zbrodniarzy. Sądzi, że nikomu nie można ufać, gdyż zło może zakorzenić się w każdym. W życiu Nietoperza nic się nie liczy poza jego misją. Jest Batmanem ukrytym za maską Bruce'a Wayne'a. Zwykły człowiek, który dzięki morderczemu treningowi ciała i umysłu stał się idealną bronią do walki z przestępczością.
Czy spotkanie istot o tak różnych motywacjach i charakterach nie byłoby fascynujące? Kto nie chciałby zobaczyć na wielkim ekranie, jak te dwie wielkie ikony popkultury, mimo różnic, odnajdują wspólne wartości i zaczynają rozumieć, że odmienne działania ich nie dzielą, lecz uzupełniają; że razem mogą być silniejsi niż osobno.
Niestety Zack Snyder tak nie myślał. W filmie "Superman vs. Batman: Świt Sprawiedliwości" postanowił nie zagłębiać się w relacje tych dwóch bohaterów. Uznał, że jest wiele innych ciekawych rzeczy wartych przedstawienia w filmie o tytułowych herosach. Co dokładnie? Po trzecim seansie filmu dalej nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie...
Film Snydera miał być poważny, mroczny oraz mocno nawiązywać do znanych komiksów. Pomysł wydawał się rewelacyjny; wśród tylu lekkich, dowcipnych i prostych filmów superbohaterskich takie podejście byłoby powiewem świeżości - perełką w gatunku. Czy te założenia udały się twórcy? Ani trochę.
Filmy z dobrze zbudowanymi bohaterami, które skupiają się na relacjach między postaciami, mogą mieć bardzo prostą fabułę. Oglądając "Siedmiu Wspaniałych" (oczywiście wersję z 1960) lub "Avengersów" wystarczy nam za całą historię założenia "banici napadają wioskę" lub "kosmici napadają Ziemię". Filmy są genialne dzięki postaciom, które biorą udział w wydarzeniach i współoddziaływają ze sobą. Snyder w swoim filmie postawił na rozbudowaną fabułę. Przyjrzyjmy się jej przez chwilę.
Osią wydarzeń są złe knowania Lexa Luthora, które mają na celu pozbawienia Supermana życia. Dlaczego Lex chce jego śmierci? Właściwie nie wiadomo. Przez chwilę mówi, że boi się, iż kosmita stanie się tyranem, w innym momencie zwala wszystko na trudne dzieciństwo. Jednak żadne z tych wytłumaczeń nie brzmi przekonywująco. Jako widz mamy przyjąć, że Luthor nie lubi super-ludzi (w filmie nazywanych Metaludźmi) i nie drążyć tematu.
Podstępny plan geniusza zła zaczyna się od wrobienia Supemana w zbrodnię. Świat ma uwierzyć, że spalił wzrokiem grupę terrorystów. Mimo że chodzi o oskarżenie najpotężniejszej i możliwe, że najważniejszej postaci na świecie, nikt nie pomyślał, żeby zbadać ciała zabitych lub przesłuchać świadka wydarzeń - znaną dziennikarkę Lois Lane. Sprawą zajmuje się posiedzenie senatorskie, które jest inspirowane (to miły gest Zack'a w kierunku Polski) podkomisją Morawieckiego; idą na nią wielkie pieniądze, nikt dokładnie nie wie co robi, nikogo nie interesują fakty i pewnie ktoś będzie gotował parówki. Oskarżenie opiera się na zeznaniach starej czarnoskórej kobiety, która, skoro mówi, że była na miejscu zbrodni, to tak na pewno było. Nikt nie ma zamiaru weryfikować jej słów.
Z drugiej strony Lex przekupuje ludzi w więzieniu i przestępcy z "piętnem Batmana" są mordowani. Prosimy nie myśleć, dlaczego Batman zostawia takie piętno; Skoro wie, że ludzie zginą, to czy mu to nie przeszkadza? Po co zrobił pierwszy znak? Nieważne. Superman ma być zły na występki Nietoperza. Dodatkowo nasz arcyłotr wysyła listy, aby pogłębić nienawiść między herosami. Największy detektyw świata i dziennikarz śledczy ani przez moment nie zadają sobie pytania, kto z nimi koresponduje i w jakim celu; w scenariuszu było napisane, żeby się nie interesować.
Po co te wszystkie zabiegi? Nie wiadomo. Batman postanowił zabić Supermana za zniszczenie sporej części Metropolis półtora roku wcześniej, więc nie trzeba go było do niczego popychać. Poza tym Człowiek ze Stali na początku filmu przebił terrorystą kilka ceglanych ścian, więc wrabianie go w morderstwo to strata czasu - już jest winny. Dodajmy do tego, że Lex Luthor, który od początku teoretycznie delikatnie manipulował i kierował bohaterami z cienia, przed finałowym etapem filmu przyznaje się do wszystkiego i otwarcie szantażuje przybysza z Kryptonu. Czy było to konieczne, aby herosi wzięliby się za łby? Ani trochę. Więc po co to zrobił? Może Snyder wie - my nie mamy szans się dowiedzieć. Na koniec tylko zauważę, że ten geniusz zła, arcyłotr, Lex Luthor, który nienawidzi metaludzi, tworzy potwora i wypuszcza w świat z nadzieją, że ten zabije Supemana; niezbyt jednak wiemy, co by zrobił z bestią, gdyby wykonała misję... Adoptował?
Warto też poznać moc Supermana o której mało kto wie; kiedy "pozna bliżej" jakąś pannę, to już zawsze będzie wiedział, gdzie ona jest. To jedyne logiczne wyjaśnienie, dlaczego zawsze udaje mu się uratować Lois Lane, ale nawet nie próbuje odnaleźć swojej mamy, gdy grozi jej niebezpieczeństwo. Podsumowując: fabuła ma dziury niczym obrona Amber Heard.
Twórcy pisząc scenariusz inspirowali się klasycznymi komiksami, widać wpływ dzieł "Powrót Mrocznego Rycerza", "Flashpoint", "Injustice: Bogowie Wśród nas" czy "Śmierć Supermana". Problem z trzema pierwszymi tytułami jest taki, że to pewna zabawa konwencją. Postawienie znanych i lubianych bohaterów w nowych sytuacjach i odsłonach. Bez stworzonego uniwersum i przedstawienia bohaterów te historie po prostu nie działają. "Śmierć Supermena" opowiada o poświęceniu największego herosa i ogromnej stracie zarówno wśród zwykłych ludzi jak i superbohaterów po jego odejściu. Historia, która na pewno nie zasłużyła, żeby zostać finałem innej historii, jak również opowieść, która nie działa bez wcześniejszego przedstawienia i ugruntowania pozycji Kryptończyka w stworzonym świecie; musimy najpierw uwierzyć w miłość ludzi do herosa, a po filmie "Człowiek ze Stali" nie jest to takie oczywiste.
Chociaż ciężko stwierdzić, że film jest poważny lub uznać go za dobrą interpretacją komiksów, to faktycznie jest mroczny. W sensie ciemny. Plotka głosi, że Zack Snyder za pieniądze, które oszczędził na oświetleniowcach, zapłacił gażę Gal Gadot jako Wonder Woman; to jedyny logiczny powód, który tłumaczy jej występ w filmie.
Co do wykreowanych bohaterów to z tak słabym scenariuszem ciężko powiedzieć coś więcej. Batman jest przedstawiony tak, żebyśmy go zbytnio nie poznali, ale mieli nadzieję, że zostanie nam przedstawiony w kolejnych filmach. Na pewno nie jest to najbardziej popularna wizja bohatera - ten znany z większości komiksów i wcześniejszych adaptacji. To jakaś mieszanka Nietoperza z komiksu "Powrót Mrocznego Rycerza" z marvelowskimi Punisherem i pijaną, depresyjną Jessicą Jones. Lois Lane jest taka sama, jak w "Człowieku ze Stali" - byle jaka. Nawet niezłe dialogi mówi tak bez przekonania, że nie da ich się kupić. Zagadką jest, co ta aktorka zrobiła, żeby być w tylu scenach w filmie - fabuła tej kwestii nie wyjaśnia. Superman cały film ma minę, jakby dopiero zrozumiał, co się stało z Kryptonem. Alfred ma jeden dowcip i się go trzyma. Wisienką na torcie jest Lex Luthor. W komiksach ten arcyłotr niemal zniszczył kilka razy świat, jednak i tak uważam, że kreacja Jesse Eisenberga jest większą zbrodnią. Milioner jest tu przedstawiony po prostu jako szaleniec, i to nie cierpiący na narcyzm psychopata jak często był ukazywany w komiksach, lecz osoba, która bez przerwy mówi i zachowuje się dziwnie i nieadekwatnie do sytuacji, jak wariat - bez zagłębiania się w diagnozę choroby psychicznej.
Najlepszą recenzję tego filmu przypadkiem zrobił mój kumpel. Poszedł ze swoją narzeczoną do kina i razem zaczęli zastanawiać się, co obejrzeć. Chłopak zaproponował "Superman vs. Batman". Dziewczyna spojrzała na niego jak na idiotę (nie było mnie przy tym, ale tak widzę tą scenę) i powiedziała: "Tydzień temu na tym byliśmy". Mój kumpel przyznał jej rację, ale za nic w świecie nie potrafił sobie przypomnieć, o czym był film. Tak właśnie działa "Świt Sprawiedliwości". Ciężko go zapamiętać, bo trudno tu mówić o spójnym dziele - to bardziej zlepka różnych scen, które wspólnie nie tworzą pełnej całości; tu mamy wybuch Kapitolu, tu Superman chodzi po górach i rozmawia ze swoim zmarłym ojcem (bo czemu nie), tu Luthor karmi gumisiami jakiegoś pana, a następnie bawi się w sadzawce ciałem kosmity. Jeżeli będziemy starali się znaleźć w tym wszystkim sens, to jedyne na co możemy liczyć, to migrena.
Komentarze
Prześlij komentarz