Na początek wstawiam tekst napisany przeze mnie bardzo dawno temu (to aż przykre, jak dawno i ile w takim razie mam teraz lat). Przedstawiłem zjawisko, które rzuciło mi się w trakcie studiów w oczy. Jestem ciekaw, czy w dzisiejszych czasach tekst jest dalej aktualny.
- I co ci powiedziała?
- Zgadnij.
- Nie miała czasu…
Siedzę z kumplem w barze popijając piwo i starając się zrozumieć najnowszą modę studentek – brak czasu. Ja powoli się do niej przyzwyczajam; studiuję na piątym roku psychologii, gdzie to zjawisko jest powszechne. Ale mój kumpel nie potrafi tego zrozumieć. Jak można twierdzić, że przez dwa dni nie miało się chwili, żeby napisać sms’a? Sprawa dotyka go bezpośrednio – mówimy o jego dziewczynie.
- Teraz należy nie mieć czasu. – tłumaczę mu cierpliwie. – Idź na mój wydział i powiedz, że w trakcie roku akademickiego głównie się lenisz i imprezujesz. Spojrzą na ciebie jak na wariata. Wiem, przeżyłem to.
- Ale ile może zająć napisanie sms’a? Minutę?
Przypomina mi się koleżanka, która na trzecim roku psychologii studiowała na dwóch wydziałach, pracowała na pełen etat i dawała korepetycje. Pewnego dnia ją spotkałem, kiedy zasłabła w pociągu z przemęczenia i braku snu. Można by pomyśleć, że ludzie powiedzą, iż zwariowała; w końcu zdrowie jest najważniejsze. Ale nie, u nas na wydziale uważa się ją za pewnego rodzaju bohaterkę.
- No dobra. - nie ustępuje kolega. – Ale to przecież szaleństwo. Co ze znajomymi… chłopakiem – dodaje smutno.
Znów wracam myślami do czasu spędzonego na wydziale. Chcę namówić kilka osób, żebyśmy poszli na piwo - w końcu to studia, czas szaleństwa i przedłużonej młodości! Koleżanka przyznaje, że to świetny pomysł. Ze swoją najlepszą kumpelą jest umówiona za trzy tygodnie i wtedy możemy gdzieś pójść. „Trzy tygodnie?” pytam zdziwiony. Aż głupio, że zapytałem. Przecież obie nie mają wcześniej czasu…
- I okazało się, że swoją najlepszą koleżankę widziała ostatnio dwa miesiące temu. – kończę historię.
- To nic. – mój kumpel uśmiecha się ironicznie. – Moja Ula nie widziała się ze swoją „najlepszą przyjaciółką” – aż słyszę, jak nawias więzi te dwa słowa – pół roku. Mieszka na sąsiedniej klatce. Co to za przyjaźń? Żeby nie móc wpaść na chwilę i pogadać ot tak… bez dwutygodniowego uprzedzenia i zapisywania terminu spotkania w kalendarzu. – Widzę, jak ostatnie słowo denerwuje mojego kumpla. Ma prosty stosunek do terminarza swojej dziewczyny - nienawidzi go. Pewnego dnia, kiedy nerwy mu puszczą, a Ula straci czujność, zabierze go i wrzuci do ognia.
Nie chodzi o to, iż studia są wyjątkowo trudne i zajmują dużo czasu. Nasze nie są. Studenci muszą się postarać, żeby mieć napięty plan… I o dziwo, naprawdę się starają; drugi kierunek, staż, wolontariat, dodatkowa nauka angielskiego, niemieckiego i co tylko uda się wymyśleć.
Sztuka dla sztuki.
- Ale dlaczego? – zadaję moje ulubione pytanie? – Po co to robią?
Nie zrozumcie mnie źle, cenię sobie ambicje i ludzi dążących do celu. Mój znajomy cztery razy poprawiał maturę, aby dostać się w końcu na wymarzony kierunek. Za każdym razem siedział wiele miesięcy, żeby się przygotować. Podziwiam go za to. Miał cel.
- Nie wie. – odpowiada prosto mój kumpel. – Całe życie dobrze się uczyła i tak samo postępuje na studiach. Sama nie wie, co będzie robić później i jak te studia jej pomogą. Wie tylko, że kiedy je skończy, coś cennego, co dotychczas było najważniejsze w jej życiu, odejdzie. Obawia się, że nie będzie potrafiła niczym zająć pustkę, która powstanie.
- Może pójdzie na podyplomowe… - proponuję. Kolega rzuca mi mordercze spojrzenie. Nienawidzi studiów Uli prawie tak, jak jej terminarza.
Ale ma rację. U mnie na wydziale wiele osób nie myśli, dlaczego coś robią. Ostatnio prowadząca zajęcia kazała studentom, w tym również mnie, napisać studium przypadku pacjentki którą się opiekujemy. Praca nie mała, bo powinna zawierać około sto stron. Rozmawiam później z koleżanką na ten temat i zadaję to „proste pytanie”; Po co mamy to zrobić? Patrzy na mnie jak na wariata. „Przecież musisz ją napisać” - odpowiada. To wiem, przecież nam kazali… ale po co? Czy w jakikolwiek sposób pomoże to pacjentce? Koleżanka natychmiast zaprzecza, jakby oczywistym było, że nasz wysiłek nie musi mieć nic wspólnego z dobrem pacjenta… ach, ta psychologia. „To dla ciebie, jeżeli zrobisz to dobrze, to znaczy, że miało sens”. Nie przekonuje mnie ta odpowiedź, chcę zobaczyć cel, zanim zabiorę się do pracy. Drążę dalej. Koleżanka panikuje, widzę, że nigdy nie myślała w ten sposób. W końcu mówi mi, że dzięki tej pracy poszerzę swój zasób słów. Pięć lat studiów psychologicznych, a ja mam poszerzać swój słownik? Przeczytam książkę! Kończy rozmowę, mówiąc, że na studiach podyplomowych będę musiał napisać podobną pracę, więc będę miał wprawę. A więc studiuję, aby umieć studiować. Gdzieś chyba jest błąd w tym rozumowaniu…
- I odeszła mówiąc „ale jestem podekscytowana tą pracą”. Serio – kończę swoją opowieść.
- Ani przez moment nie zastanowiła się, czemu to robi? Wystarczy, że wykładowca powie? Dziwne.
- A podobno studia uczą samodzielnego myślenia. – żartuję sobie. Wiem, że to mrzonki. Ta sama koleżanka, kiedy ją zapytałem na temat problemu w terapii, gdzie ja i psychoterapeutka mieliśmy inne zdanie, odpowiedziała; „ja się na tym nie znam, ale skoro wykładowczyni tak powiedziała, to na pewno ma rację”. Siła autorytetu.
Na tym polega różnica między studiowaniem i nauką. Często te same dziewczyny, które nie mają czasu na nic zaabsorbowane studiami, wcale nie uczą się najwięcej. Czytanie lektur zajmuje zbyt wiele czasu i wcale nie gwarantuje wymarzonej piątki. Skrypty, slajdy z wykładów, testy z poprzednich lat – oto droga do sukcesu.
- I po co im te piątki? – pyta kolega. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Kiedyś przyszedłem po wpis do młodej pani doktor, a ta nie pamiętała, podobnie jak ja, czy dostałem cztery, czy pięć z jej zajęć. Powiedziałem, że niech będzie moja strata i poproszę o czwórkę. Nie zrozumiała. Ona też całkiem niedawno studiowała na tej uczelni. Przez dobre dziesięć minut musiałem tłumaczyć samą ideę, iż nie zależy mi na tej ocenie i nie mam zamiaru nawet kiwnąć palcem, aby walczyć o piątkę. To nie jest normalne podejście na naszym wydziale.
- Dziewczyna od małego jest uczona, że stopnie są znaczące. Aż w końcu zajmują tak ważne miejsce w jej życiu, że wszystko inne schodzi na drugi plan. – kolega bierze kolejny kufel piwa.
- Idzie na studia, poznaje podobne do siebie dziewczyny i zaczyna się wyścig szczurów. Szczurzyce. I nawet przez chwilę nie zastanawiają się, po co to robią.
- A potem studia się kończą i coś przemija. Niektóre będą miały szczęście i znajdą pracę, gdzie dalej będą mogły rywalizować i nie myśleć, po co robią to, co im kazali.
- Inne pójdą na studia podyplomowe. – dobijam kumpla.
- Ale reszta będzie musiała się zatrzymać i przyjrzeć swojemu życiu. Będą musiały zadać sobie szereg pytań, a odpowiedzi mogą ich nie ucieszyć.
Kumpel przypomina mi, jak niedawno byliśmy na grillu. Jego dziewczyna rozmawiała ze znajomą o zajęciach na wydziale. Tam zrozumiałem różnicę. Jedna z nich po prostu mówiła o studiach, które są tylko jednym z elementów jej życia; druga (na nieszczęście dla mojego kumpla właśnie Ula) opowiadała o całym swoim świecie – o tym, czym żyje i o czym myśli niemal nieustannie. Tak można rozpoznać szczurzycę.
Studiowanie staje się sposobem na życie. Nie prowadzi do konkretnego celu; zdobycia wiedzy, podwyższenia własnych kwalifikacji. Stało się celem samym w sobie. Dla niektórych przesłoniło cały świat, spychając na drugi plan takie rzeczy, jak znajomi, przyjaciele, czy (o czym dobrze wie mój kumpel) związek. Nawet nauka nie jest dla szczurzyc prawdziwą wartością, a jedynie czymś, co pomaga przy studiowaniu. I nagle wszystkiemu co robią niezwiązanego ze studiami towarzyszy poczucie, że powinny być gdzie indziej - siedzieć nad książkami. Przecież inni zapewne to robią. Nic nie sprawia do końca radości, gdyż cichy głos szepcze, że przecież trzeba się uczyć. Tu pojawia się magiczna granica między „chcę”, a „muszę”. Tak rodzą się nałogi.
Komentarze
Prześlij komentarz